piątek, 15 lutego 2013

Rozdział I

         - Czy tylko mi się zdaje, że to nie jest prawda? - zapytał osiemnastolatek, wpuszczając przyjaciela do domu.
   - Też uważam, że to bzdura.
   - Ktoś rozpuścił plotkę?
   - Możliwe. Pomyśl, ile osób zazdrości nam tej sławy...
   - Ale aż do tego stopnia?
   - Stary, nawet nie wiesz, do czego zdolni są ludzie!
         Rupert stanął przy oknie i spojrzał na ruchliwą ulicę. Między chłopakami zapadła cisza, w której obydwoje dali ponieść się w stronę własnych myśli. Grint usilnie próbował znaleźć znaną mu osobę, która rozpuściła błędne informacje; przez chwilę gotów był nawet uwierzyć w śmierć Emmy, ale gdy przypomniał sobie, jaka gazeta opublikowała dosyć krótką i byle jaką notkę o jej zamordowaniu, natychmiast otrząsnął się ze złych myśli. Obrócił się i stwierdził, że Dan stoi w tym samym miejscu co stał kilka minut wcześniej.
   - Ona żyje - powiedział krótko.
   - Nie masz dowodu, że żyje - stwierdził Daniel.
         Gra słowna.
   - Nie masz dowodu, że nie żyje.
   - Nie bądź śmieszny - Dan wskazał na gazetę, którą wcześniej odrzucił od siebie.
   - To nie jest dowód, bo to zwykły brukowiec, który żywi się niesprawdzonymi plotami!
   - Rupert, jak chcesz się upewnić, czy Emma żyje, jedźmy do niej - zaproponował osiemnastolatek.
   - Ale... ona... żyje! - wykrzyczał w złości Rupert. - I nie ma co sprawdzać!
   - Rup...
         Zanim Daniel dokończył imię przyjaciela, usłyszał huk zamykanych drzwi. Został sam w mieszkaniu. Westchnął i ukrył twarz w dłoniach. Błagał w myślach, by ten dzień zakończył się jak najszybciej. Naiwny, przecież dopiero co nastał ranek...

***

         Sekretarz redakcji "The Guardian" z czystym sercem mógłby przysiąc, że najnowsze wydanie gazety było na ostatni guzik zapięte i bezpiecznie rozwiezione do sklepów, kiosków i większych marketów. W redakcji wszyscy byli zadowoleni ze swojej pracy, zaczynając pracować nad informacjami do kolejnego wydania magazynu. Byli zadowoleni do czasu; tuż po dziewiątej rano, jak zwykle spóźniony redaktor naczelny - Mark Steel - wpadł jak burza do redakcji i natychmiast zwołał pracowników na "szybką" rozmowę.
         Mężczyzna do ostatniej osoby przeciągał wyjaśnienie zorganizowania spotkania. Kiedy drzwi zostały zamknięte przez ochroniarza, który oznajmił cicho "wszyscy są", Mark odchrząknął i wyjął z torby dzisiejsze wydanie The Guardian i rzucił to na biurko przed sekretarza redakcji.
   - Co to jest? - zapytał głosem, który jak zwykle zaczynał bardzo nieprzyjemną awanturę.
   - No... Nasza gazeta. Z dzisiaj - odpowiedział nieszczęśnik, Daniel Polamy.
   - Nie mów mi rzeczy oczywistych - Naczelnik, bo tak pieszczotliwie nazywali Marka pracownicy, podniósł głos. - Spójrz na pierwszą stronę!
         Daniel, człowiek o słabych nerwach, wziął do drżących rąk magazyn i strzepnął go przed przeczytaniem. No tak, ta koszmarna wiadomość o Emmie Watson, reszta strony opatrzona jej czarno-białym zdjęciem. Daniel, przy redagowaniu gazety, nie zwrócił na to większej uwagi, wystarczyło mu fakt, że "Emma Watson nie żyje", więcej nie czytał, bo wiadomo: ważna rzecz, to i trzeba opublikować. Unosząc wzrok na swojego szefa, dalej nie rozumiał, o co chodzi Markowi.
   - Co to ma znaczyć? - warknął redaktor, wyrywając mężczyźnie gazetę z rąk i unosząc ją wysoko nad sobą. - Czy właśnie tak przedstawia się śmierć młodej aktorki? Robiąc z tego większe pośmiewisko niż ważną informację?
         Zaczynając swój głośny monolog, omiótł wzrokiem przerażonych pracowników. Wiedział, że nie powinno się im oberwać, bo zawiniły tylko dwie lub trzy osoby, jednak od dawna w redakcji panowała zasada "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego", której Steel kurczowo się trzymał, bo nie mógł pozwolić, aby jego gazeta upadła na samo dno.
         Mark sam nawet nie wiedział, ile jego wywód trwał, ale powiedział wszystko, co planował od pierwszej chwili po przeczytaniu notki, bo artykułem tego nie można nazwać; konstruowanie zdań, niepotrzebne wyrażenia, zrobienie z ważnej informacji czegoś, co wyglądało jak zapowiedź jakiejś francuskiej telenoweli, niekompetentność osoby, która zajęła się sprawą i - co najważniejsze - spieprzenie sprawy.
   - Pytam więc: kto to napisał? - spytał na koniec lekko schrypniętym głosem, przenosząc spojrzenie znad gazety na tyły sali.
         Daniel, siedzący jak na igłach, opadł na oparcie krzesła i zamknął oczy, ocierając drżącą dłonią zimny pot z czoła. Nienawidził takich awantur i kiedy tylko mógł, cofał się myślami do czasów dzieciństwa - nic go tak nie uspokajało jak wspomnienia. Mark zaś zignorował cichy jęk wydany przez sekretarza i w milczeniu czekał, aż winny przyzna się do popełnienia błędu. Przy poprzednich awanturach zawsze znajdował się gdzieś na końcu, przy samych drzwiach, jakby obawiał się, że zostanie wyrzucony z sali, a że bliżej drzwi, to może mniej bolesny upadek. Tym razem z pierwszego rzędu podniosła rękę drobna blondynka z nienaturalnie czarnymi oczami. No tak, pomyślał, odwracając się w stronę dziewczyny.
   - To ja zaproponowałam, że opiszę sytuację - powiedziała, próbując opanować drżenie rąk.
   - Opiszesz? - Steel zaśmiał się krótko. - Opiszesz to? Tego nie można nazwać opisem, tylko zwykłym chłamem! Totalne dno, nic przez duże en!
         Przestał panować nad słowami. Przez kilka minut wykrzyczał wszystkie wyzwiska i epitety, które wymyślał od samego, tym samym zrzucając na blondynkę ciężar problemu. Wiedział, że już niedługo wszystkie telefony w redakcji rozdzwonią się i ludzie zaczną krzyczeć, jak źle potraktowano osobę Emmy Watson. Rodzina aktorki mogła zaskarżyć wydawnictwo o zniewagę, a jeżeli oskarżą gazetę, mając za dowód haniebną notkę, winę przyjmie on, Mark Steel, no bo kto inny, jeżeli on ma obowiązek dopilnować tego, co ukazuje się w The Guardian?
   - J-ja przepraszam, ja... - zająknęła się dziewczyna, spuszczając wzrok na swoje buty.
   - Co mi to da? To wszystko poszło w świat, będą nas wytykać palcami - głos redaktora naczelnego powoli słabł, a on, Mark, po omacku zaczął szukać oparcia pobliskiego krzesła.
         Szybkim szurnięciem podstawił pod siebie siedzisko i opadł na nie z głuchym jękiem.
   - Wyjdźcie - powiedział zduszonym głosem i ukrył twarz w dłoniach.
         Musiał przemyśleć wiele spraw, które - chcąc, nie chcąc - łączyły się ze sobą jak klocki domino; jeżeli znajdzie rozwiązanie, musi ono pasować do drugiego problemu, który musi być rozwiązany razem z trzecim, a [..] dziesiąty z jedenastym.

***

         - Cześć, tu Emma Watson, proszę, zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału - ta treściwa informacja wymówiony głosem wesołej nastolatki odzywała się za każdym razem, kiedy Tom chciał dodzwonić się do znajomej. Tak jak Rupert, nie wierzył w śmierć ich "Hermiony".
   - Cześć, tu Emma Watson, proszę... - Felton zamknął komórkę, wydając przy tym cichy jęk niezadowolenia.
         Godziny popołudniowe; był w drodze do studia, tak samo jak Margaret, Miranda, Matthew, Rupert, Dan i jeszcze dłuższa lista aktorów Pottera. Zwykły przechodzień mógłby sądzić, że Tom spieszy się na jakąś kolejną sesję zdjęciową, a może do studia, odtworzyć swoją rolę. Och, jak bardzo by się mylił!
         Tom zastanawiał się przez parę chwil, czemu idzie pieszo. Przecież on powinien być już na miejscu, siedzieć w towarzystwie reżysera, czekać z niecierpliwością na resztę osób... Być może bał się, że będzie szaleńczo gnał samochodem i spowoduje wypadek. A kolejnej śmierci nikt teraz z obsady nie potrzebował. Chłopak wyciągnął telefon i po raz kolejny wybrał numer Emmy.
   - Cześć, tu Emma Wats...
   - Och, daruj sobie - warknął rozeźlony, rozłączając się.
         Tom skręcił z Alphonsus Road w Abbeville Mews - to właśnie tam, przy mało ruchliwej ulicy znajdowało się studio. Dla zwykłych ludzi wyglądało jak normalny, opuszczony budynek. Jakież było zdziwienie przechodniów na widok dwójki ochroniarzy, ukrytych w jednej z bram tejże budowli. Niecodzienny widok; dwoje gburowatych mężczyzn w pełnym umundurowaniu z napisem na plechach "OCHRONA" stało w dosyć leniwych pozycjach, lecz kiedy chociaż jedna nieupoważniona osoba chciała przejść między nimi, stawali jej na drodze, grzecznie wypraszając, a w najgorszym przypadku, kiedy owa osoba stawiała opór, interweniowali w inny sposób. Ta zagadka dla niewtajemniczonych była nie do rozwiązania, no bo po co zrujnowanej kamienicy ochrona? No, chociaż właściciele takich budynków to już w najróżniejszy sposób ukazują swoją "wyższość" i dziwność. Jedynie te kilkaset osób wchodziło tam jak do siebie i nie napotykały problemów ze strony mężczyzn. I tym razem tak było, kiedy Tom wszedł do obskurnej bramy; skinął głową do przygarbionego człowieka, a drugiego minął bez słowa. Wszedł na mały placyk i przystanął. Wszystko było tu w jasnych kolorach, nic nie przypominało tej ohydnej "skórki" w postaci opuszczonej kamienicy. Chłopak przymrużył oczy, unosząc lekko głowę, by spojrzeć na gmach budynku. Złotymi literami ktoś kiedyś wygrawerował nad wielkimi drzwiami słowa "studio"; teraz kolor zszedł, została brudna miedź, a nad literą "i" brakowało kropki. Zastanawiające było, iż cały budynek wyglądał zadbanie, nawet niedawno przeszedł remont i mimo propozycji zamienienia starego napisu na nowy, szmaragdowy, właściciel konstrukcji nie zgodził się. Niewiele osób wiedziało, jaki sentyment przywiązuje do napisu ów mężczyzna.
   - Tom! - ostry ton kobiecego głosu wyrwał Feltona z zamyślenia.
         Chłopak jak na komendę odwrócił się i spojrzał na Margaret Smith. Kobieta w sędziwym już wieku kuśtykała w stronę budynku; minęła Toma w szybkim tempie, nie omieszkując chwycić go za przedramię i pociągnąć za sobą.
   - Co jest? - spytał zirytowany.
   - Wszyscy czekają na ciebie a ty tu sobie stoisz i pytasz jeszcze "co jest"? - warknęła kobieta, wypychając chłopaka przed siebie siłą, którą mógłby poszczycić się niejeden bokser. - Zapomniałeś, po co nas wszystkich zwołali do studia?!
   - Nie, ale nie musisz mnie tak traktować - Tom wyszarpnął rękę z uścisku Margaret i rozmasował ją.
         Kobieta nie odpowiedziała. W jej oczach można było dostrzec coś nie do opisania. Tom widział to tylko jeden, jedyny raz; kiedy pan Smith uległ wypadkowi samochodowemu i jedyne, co pozostało po nim to krwawa kupka porozrywanych kończyn. Maggie nie chciała w to wierzyć. Nie chciała wierzyć, że jej mąż nie żyje. Tak więc i teraz nie chciała wierzyć, że Emma straciła życie.
   - Margaret... - zaczął cicho Tom, kiedy wspinali się po schodach na drugie piętro gmachu studia.
         Starsza pani mogła udać, że tego nie usłyszała. Tak też uczyniła, ale młodzieniec nie dał za wygraną. Wziął głęboki wdech i powiedział głośniej, pewniej:
   - Margaret...
   - Zamknij się - ucięła.
         Zamilkł, być może w dobrej chwili, bo właśnie doszli tam, gdzie zmierzali. Do Sali Rozmów.
         Można by pomyśleć, że studio tak prestiżowej wytwórni filmowej, jaką był Warner Bros, będzie kipiała przepychem, złotymi wstawkami różnorakich firmowych mebli czy cokolwiek, co by mówiło o tym, że wytwórnia dobrze prosperuje. Nikt nie wie, czy decyzja o skromności drugoplanowych pomieszczeń wypłynęła od głównych dyrektorów czy architektów Warner Bros, jednakże nikomu nie przeszkadzała normalność, która panowała na korytarzach, w pokojach czy też przed wejściem do budynku, a wręcz przeciwnie; coś, co mogło przypominać dom, podobało się nie tylko aktorom, ale też reszcie ekipy, no bo grunt to domowa atmosfera. Jedynie sala, w której zbierano się najczęściej, by omówić sprawy związane z produkcją filmu, była miejscem, gdzie było wszystko, czego dusza zapragnie i właśnie tutaj Tom nie lubił przebywać. Pani Smith oddaliła się od niego bez słowa, on zaś przecisnął się do najdalszego końca sali. Usiadł tam na swoim najmniej znienawidzonym fotelu (bo nie było tutaj przedmiotu, którego Tom by nie nienawidził. Ot, odpychający przepych) i skrzyżował ręce na klatce piersiowej. Zmrużywszy oczy, obserwował aktorów, którzy nerwowo między sobą szeptali, dopóki nie przyszedł reżyser, który zwołał wszystkich. Felton stwierdził, że David Yates wyjątkowo wygląda źle: podpuchnięte oczy, skupiające się na jednej rzeczy, choć David nigdy tak nie robił, bo nawet kiedy miał się skupić, jego wzrok płynnie snuł się po pobliskich przedmiotach, twarzach, miejscach... I twarz blada jak śnieg, zaś pięści mocno zaciśnięte oraz sztywna postawa reżysera mogła zapowiadać tylko jedno: miał dla reszty złą wiadomość. Yates stanął na swoim podwyższeniu, lecz nie odwrócił się natychmiast w stronę osób, które utkwiły w nim oczy. Dopiero kiedy uniósł głowę do góry i cicho chrząknął, stanął twarzą w twarz z dużym kłopotem; powiedzeniem wszystkim o tym, że Emma nie żyje.
   - Tak jak zapewne już wiecie, w porannym wydaniu The Guardian pojawiła się informacja o rzekomej śmierci Emmy - zaczął i, mimo że mówił ledwo dosłyszalnie, jego głos odbijał się od ścian pomieszczenia, w którym zamarły wszystkie odgłosy towarzyszące obecności tylu osób w jednym miejscu. - Co prawda nie chciałem, żebyście się o tym tak dowiedzieli, jednakże nie zdążyłem interweniować u redaktora naczelnego gazety, bo druk został zamknięty, a gazety porozsyłane po sklepach. Sam dowiedziałem się dopiero kilka godzin temu i... - urwał.
         Właściwie nie wiedział, po co mówi aż tyle; może to przez nerwy, które opanowały go chwilę temu, czy też przez to, co musiał im zakomunikować, a co nie należało do przyjemnych obowiązków. Tylko kto, u licha, powiedział, że praca reżysera jest łatwa?
   - Emma nie żyje - powiedział w gęstej ciszy.
         Później działo się wszystko na raz, tak, jakby ktoś po zatrzymaniu filmu, puścił go ponownie na dwunastu innych telewizorach w różnych momentach. Wszyscy mieli coś do powiedzenia, jednakże najwyższym głosem w tym harmidrze było zawodzenie Emmy Thompson, przez co prawie natychmiast w sali ponownie zrobiło się cicho. Kobieta usiadła w pierwszym rzędzie foteli, czego teraz żałowała; wolała siedzieć gdzieś w kącie, cicho łkając do i tak już zmoczonej łzami chusteczki. Wiadomość o śmierci aktorki z jednego planu była dla niej szokiem, nie mogła się pozbierać, a co dopiero teraz, kiedy plotka stała się prawdą. Thompson ponownie zawyła, do końca przypominając filmową Trelawney, którą odgrywała. Zawyła, tym razem zduszonym głosem; oczy miała tak zapuchnięte na tyle, że ledwo widziała, jednakże to ją nie obchodziło; nie potrafiła zahamować potoku łez, a strzępki zdań same wypływały jej z ust. Podkuliła nogi pod siebie i bujała się w tył i przód, co mogło ją trochę uspokoić. Ale nie tylko ona płakała. Osoby, które patrzyły z lekkim zakłopotaniem na Emmę Thompson, nie zauważyły Bonnie Wright, która ukryła twarz w dłoniach, a jej ciałem wstrząsały silne dreszcze. Obejmował ją Thewlis. Zacisnąwszy mocno powieki, pozwolił łzom spływać po policzkach.
         Ludzie byli wstrząśnięci informacją, ale nie wszyscy myśleli o tym, o czym zawodziła Thompson. David przeszedł etap, w którym gorączkowo myślał, jak to się stało. Teraz myślał o produkcji filmu; co się stanie dalej? Jeżeli Emmy nie ma, nie będzie Hermiony Granger, a jeżeli nie będzie Hermiony, nie mogą dokończyć produkcji, bo żadna z dublerek Emmy nie będzie w stanie zastąpić jej w stu procentach. Za długo też w tym wszystkim siedzą poszczególne osoby i nie można ich ot tak zmienić na inne; fani świata Harry'ego Pottera czekają na finał sagi i nie można ich zawieść. Nie możesz siebie zawieść, Yates usłyszał głosik w swojej głowie. Nie chcesz tego.
         Reżyser rozejrzał się pół przytomnym wzrokiem po osobach. Powoli wszystko cichło, ludzie uspokajali się, dochodząc do siebie, jeżeli można było to tak nazwać; grupowy żal i miski łez wylanych przez wiele twarzy... Jednak nikt o tym tak szybko nie zapomni, wciąż w pamięci będą mieli Emmę. Jeżeli coś już raz zalęgnie się w myślach i będzie pielęgnowane przez tyle lat, tak łatwo się tego nie wyrzuci, nie zapomni się o tym.
   - Trzeba wyprawić pogrzeb - powiedział ktoś, kiedy zapadło milczenie przerywane jedynie podciągnięciem niejednego nosa i cichego łkania pani Thompson.
   - Tym zajmie się rodzina - odrzekł Yates, spoglądając w stronę, skąd wypłynęło zdanie.
   - Właśnie, a co z rodzicami Emmy? - spytał Matthew, patrząc badawczo na reżysera.
   - Nie wiem, nie miałem z nimi kontaktu do tej pory.
   - A co z dalszą produkcją? Co z naszą produkcją? - padło pytanie, którego Dawid obawiał się od samego początku.
         Zacisnął oczy i chwycił się palcami za nasadę nosa. Nie chciał na to odpowiedzieć, bo sam jeszcze nie wiedział. I przez chwilę wściekł się - w obliczu śmierci myśleć, co dalej z produkcją! Ale to nie jest ten prawdziwy świat, to spaczony świat gnający za zadowoleniem publiki.
   - Na razie się wstrzymujemy - odpowiedział, schodząc z podwyższenia i wtapiając się w chaos foteli.